Zad.1. W jaki sposób można wspierać osoby które utraciły kogoś bliskiego? Zad.2. Wyjaśnij znaczenie podanych frazeologizmów :-serce się komuś kraje-komuś jest ciężko na sercu-przejąć się czymś do głębi-ktoś jest sam jak kołek w płocie-pogrążyć się w czarnej rozpaczy Plis pomóżcie. Daje Naj :) Czy przydatne? Definicja czarna rozpacz Co to jest CZARNA ROZPACZ: ogromna rozpacz, poczucie beznadziejności; Czarna rozpacz mnie ogarnia na widok fatalnej gry naszej drużyny piłkarskiej Czym jest czarna rozpacz znaczenie w Znaczenie zwrotu C .
Przejąć się czymś do głebi. 4.Pogrążyć się w czarnej rozpaczy Zdania z : ale, oraz, więc, toteż, ponieważ, bo, że, żeby, aby, który, lecz, gdyż, mimo że Na jutro, plisss !! Napisz po angielsku po 2 zdania do każdego pytania 1) Why did you choose the school you are attending now?
Po wyjściu z kafejki złapałem autobus do śródmieścia i usiadłem na wolnym miejscu bliżej środka. W miarę jak zbliżaliśmy się do centrum, do autobusu wsiadało coraz więcej białych. Jeżeli nie znaleźli wolnych miejsc z przodu, stawali w przejściu. Kobieta w średnim wieku, z nieuczesanymi posiwiałymi włosami stanęła niedaleko mnie. Jedną ręką trzymała wiszący uchwyt i sukienka, czysta, ale znoszona i wyblakła, zadzierała jej się z tej strony do góry. Zmęczenie malowało się na jej twarzy i poczułem się niezręcznie. Z trudem utrzymywała równowagę na zakrętach, a mnie coraz bardziej doskwierała własna nierycerskość. Uniosłem się z miejsca, by jej ustąpić, ale zauważyłem, że siedzący za mną Murzyni skrzywili się z dezaprobatą. Zdałem sobie sprawę, że postąpiłbym „przeciwko swojej rasie” i uświadomiłem sobie zasady toczącej się tutaj cichej próby sił. […] Usiadłem z powrotem pod ciężarem gniewnych moje wahanie przyciągnęło uwagę białej kobiety. Nasze spojrzenia na moment się spotkały. Ogarnęło mnie współczucie i wydało mi się, że widzę też współczucie w jej oczach. Ten krótki kontakt zatarł w mojej świadomości barierę rasową między nami (do której nie zdążyłem się jeszcze przyzwyczaić) na tyle, że uśmiechnąłem się do kobiety i nieznacznie wskazałem wolne miejsce obok, dając jej do zrozumienia, że może je zająć. Jej niebieskie oczy, wcześniej blade i wodniste, nagle się zwęziły, a spojrzenie zaostrzyło. – A ty czego się gapisz? – warknęła Poczułem, że oblewa mnie rumieniec. Inni biali odwrócili się, żeby na mnie popatrzeć. Niespodziewana fala wrogości była przerażająca. – Z każdym dniem robią się coraz bardziej bezczelni – skomentowała głośno. Powyższa scena rozegrała się 8 listopada 1959 r. w Nowym Orleanie. W historii amerykańskich stosunków rasowych był to moment wyjątkowego napięcia, a segregacja rasowa w południowych stanach nadal przybierała patologiczną formę. Czarni musieli zajmować w autobusach osobne miejsca, zarezerwowano dla nich oddzielne szkoły, restauracje, kina, toalety, a nawet ławki w parkach. Choć od zniesienia niewolnictwa minęło prawie sto lat, Afroamerykanów wciąż spotykały liczne szykany i ograniczenia podstawowych swobód. W takim kontekście historycznym znalazł się człowiek, który na własnej skórze postanowił przetestować, co to znaczy być czarnym. Droga przez mękę John Howard Griffin to amerykański pisarz i reporter, który w 1959 r. zdecydował się na nietypowy ruch. Przygnębiony lekturą raportu na temat rosnącej skali samobójstw wśród Afroamerykanów, chciał sprawdzić przyczynę tego stanu rzeczy. Wiedział, że jako biały Teksańczyk o realiach życia czarnej społeczności dowie się niewiele, tym bardziej nigdy nie będzie mu dane posmakować rasizmu na własnej skórze. Podjął się więc szeregu czynności, które miały go przekształcić w typowego Murzyna: obciął proste włosy, a skórę sztucznie przyciemnił. Było to możliwe dzięki wielogodzinnemu naświetlaniu lampą kwarcową oraz przyjmowaniu leku na bielactwo o nazwie Oxsoralen. Reszty dopełnił makijażem. Efekt był porażający – Griffin z trudem rozpoznawał samego siebie w lustrze. Tak przygotowany ruszył w sześciotygodniową trasę biegnącą przez stany głębokiego Południa: Luizjanę, Missisipi, Alabamę i Georgię. Reporter przyjął konkretną taktykę: "Nauczyłem się przechodzić pomiędzy dwoma światami - czarnym i białym. W torbie trzymałem mokrą gąbkę, farbę, mleczko do zmywania makijażu i chusteczki. Ryzykowałem, ale tylko dzięki temu mogłem odwiedzać to samo miejsce jako Czarny i jako biały. W czasie podróży znajdowałem jakiś ustronny kąt, czasem boczną uliczkę po zmierzchu albo zarośla przy szosie i szybko nakładałem farbę na twarz, ręce i nogi. Ścierałem ją i nakładałem znowu, aż kolor stawał się jednolity. Przemierzałem jakąś okolicę jako Murzyn, a potem, zazwyczaj w nocy, usuwałem farbę mleczkiem, ścierałem chusteczkami i szedłem znowu w te same miejsca jako biały" – tłumaczył na łamach wydanej książki. Za swoją pracę musiał zapłacić jednak wysoką cenę. Wędrówka okazała się wyjątkowo podłą i upokarzającą przygodą, w czasie której historia opisana na początku to zaledwie nieprzyjemny incydent. W jej trakcie Griffin był regularnie wyzywany od "czarnuchów", "małp", i "brudasów". Wiele razy pluto mu w twarz i próbowano pobić bez powodu. By należycie poznać realia codzienności, jakie czarni muszą doświadczać pisarz nie stronił od żadnych miejsc i działań. Spacerował o zmroku po niebezpiecznych dzielnicach, zachodził do gett, nocował w podrzędnych hotelach, wystawał na dworcach, szukał pracy i robił za pomocnika nowoorleańskiego pucybuta. Przemieszczał się autobusami i autostopem i jadał w tanich barach, cały czas przy tym notując. "Możesz przeżyć tu całe życie, ale nigdy nie wejdziesz do żadnej eleganckiej restauracji, chyba że kuchennymi drzwiami, do pracy" - usłyszał od jednego ze swoich rozmówców. Ciekawe, że to, co dla białego było oczywistością, dla Afroamerykanina stanowiło zdobycz, za którą musiał wytrwale gonić. Kierowcy autobusów w najwymyślniejszy sposób dręczyli Griffina i jego pobratymców: nie wypuszczali go na tym przystanku, na którym chciał; podczas długiej podróży międzymiastowej nie pozwolili żadnemu z czarnych opuścić pojazdu, by ci mogli udać się do baru lub toalety. W Biloxi "kolorowi" mieli zakaz wstępu na plażę i wszędzie byli traktowani jak potencjalni złodzieje. Najtrudniejsza do zniesienia była jednak wszechobecna nienawiść. "Nie ruszać ścierwa pod groźbą kary!" Po powrocie do "normalności" Griffin cierpiał na depresję. Przygniotła go ilość ataków i demonstracji pogardy, jakich doświadczył wyłączenie ze względu na kolor skóry. Dla przechodniów mijanych na ulicach był tylko Murzynem – to jedyna cecha, która go charakteryzowała. Swoimi doświadczeniami podzielił się z czytelnikami. Najpierw na łamach magazynu "Sepia", a dwa lata później za pośrednictwem książki "Czarny jak ja", która trafiła do amerykańskich księgarń w listopadzie 1961 r. i od razu wywołała burzę. Griffin stał się gwiazdą licznych programów telewizyjnych i radiowych, występował na spotkaniach autorskich i wygłaszał wykłady. Magazyn "Time", pisał o nim jak o człowieku, który chce poruszyć sumienie Ameryki. Nie wszyscy jednak podzielali poglądy pisarza, a byli i tacy, którzy nazywali go "wrogiem Ameryki". Griffin równie szybko co pochwały, zaczął zbierać nieprzychylne komentarze pod swoim adresem. Dostawał telefony z pogróżkami, nie wspominając o niechęci ze strony sąsiadów i znajomych, z jaką zaczęła spotkać się cała jego rodzina. W miasteczku, w którym mieszkał nieznajomi powiesili na drzewie kukłę z jego podobizną, z zawieszonym stryczkiem na szyi. Gdy wywieziono ją na wysypisko, ktoś przyczepił do niej karteczkę z napisem: "Nie ruszać ścierwa pod groźbą kary!". Punktem kulminacyjnym było pobicie Gryffina do nieprzytomności przez członków Ku Klux Klanu, w wyniku którego spędził pięć miesięcy na rekonwalescencji. Nie miał innego wyjścia jak się wyprowadzić. I choć pisarz zapłacił za swój reportaż wysoką cenę, nigdy nie powiedział, że żałuje prowokacji, której się podjął. "Czarny jak ja" szybko stał się światowym bestsellerem, by trafić dziś do kanonu amerykańskich lektur. Książka jest przerażająco aktualna, bo zawsze znajdzie się miejsce na świecie, gdzie ludzie będą dyskryminowani. Jak sam autor przyznaje "równie dobrze mógłbym być Żydem w Niemczech, Meksykaninem w niektórych stanach USA albo przynależeć do jakiejkolwiek innej gorszej grupy. Tylko szczegóły byłyby różne, historia byłaby ta sama". Historia nadal aktualna Praca Gryffina stanowi dzisiaj wyjątkowe świadectwo minionego czasu. Tym cenniejsze, że pisane u progu nowej dekady, która zmieniła Amerykę nie do poznania. 28 sierpnia 1963 r. Martin Luther King stojąc na schodach Mauzoleum Lincolna w Waszyngtonie wygłosił swoje słynne "I have a dream" (Mam marzenie). W lipcu 1964 r. Kongres uchwalił nową ustawę o prawach obywatelskich, zakazującą dyskryminacji w miejscach publicznych, która zapewniała całkowitą integrację szkół i innych instytucji publicznych oraz uznawała dyskryminację w miejscu pracy za nielegalną. Rok później przeszła wreszcie ustawa, o prawie do głosowania, zapewniająca czarnej mniejszości swobodny dostęp do urn. Punktem kulminacyjnym zdobywania przez czarnych kolejnych okopów dyskryminacji na publicznych urzędach był wybór Baracka Obamy na prezydenta. Czy to znaczy, że podziały rasowe w Stanach zostały zażegnane? Bynajmniej. Niedawne zamieszki z Ferguson, uduszenie Erica Garnera, czy dziesiątki innych niedawnych incydentów na tle rasowym dowodzą, że problem rasizmu w Stanach nie zniknął i nadal stanowi zarzewie konfliktu. To beczka prochu, którą może wysadzić każda drobna iskra. Oby w tym wszystkim lektura "Czarnego jak ja" nie okazała się nazbyt aktualna. Warto przeczytać: John H. Griffin, "Czarny jak ja", Wydawnictwo Warszawa 2016.
Wtedy w tej czarnej rozpaczy powiedziałam sobie, że ja też umrę, gdy będe miała 51 lat. Dziś tyle właśnie mam i niedawno sobie o tym przypomniałam, ale mam wrażenie, że dopiero teraz się dla mnie życie zaczyna, które otworzyło swoje wrota do obfitości już 5 lat temu, a zaczęło się własnie dzięki Transerfingowi Vadima Zelanda. fot. Adobe Stock, New Africa Kiedy jeszcze chorowałam, bliscy bardzo mnie wspierali. Był przy mnie mąż, była córka, przyjaciele, znajomi. Gdy jednak walka się skończyła, wszyscy wrócili do swoich spraw. Myśleli, że już nie potrzebuję pomocy, że szybko zapomnę o tym, co przeszłam, i wrócę do normalności, a nawet zacznę nadrabiać stracony przez chorobę czas. Ja też tak myślałam. Tymczasem, ku swojemu ogromnemu rozczarowaniu, nie potrafiłam cieszyć się życiem. Patrzyłam na swoje krótkie włosy, które dopiero zaczęły odrastać po chemii, na bliznę na piersi i wspomnienia wracały. Na dodatek wkrótce pojawiła się w mojej głowie myśl, że to tylko przejściowa sytuacja, że rak tylko się przyczaił i zaraz wróci. Przecież jeszcze w trakcie leczenia poznałam kobiety, którym też wydawało się, że pokonały chorobę. Ale po dwóch, trzech czy pięciu latach znowu znalazły się na onkologii i tym razem przegrały. Dlaczego mnie miało to nie spotkać? Próbowałam odganiać czarne myśli, ale wracały ze zdwojoną siłą. Doszło do tego, że nie mogłam zasnąć. A jak już zasnęłam, to często męczyły mnie koszmary. Że umieram w męczarniach, że błagam o ratunek i nikt mi nie może pomóc. Śnił mi się nawet mój pogrzeb. Za każdym razem budziłam się zlana potem, przerażona. Leżałam w łóżku, póki się trochę nie uspokoiłam, a potem wstawałam i zabierałam się na przykład za układnie rzeczy w szafkach. Nie dlatego, że jestem taka porządnicka albo że w dzień nie miałam czasu. Bałam się, że jak znowu zasnę, to koszmar wróci… Nie przyznawałam się nikomu do swojego lęku. Ani bliskim, ani przyjaciołom i znajomym. Wstydziłam się go. Przecież nieraz słyszałam od nich, że miałam wielkie szczęście, że dostałam od losu drugą szansę, kolejne życie. Tymczasem ja użalałam się nad sobą i wymyślałam czarne scenariusze. Kiedy więc w nocy budziły mnie koszmary, wstawałam z łóżka bardzo cichutko, żeby mąż się nie obudził i nie zadawał pytań. Na szczęście spał jak suseł. Układałam te rzeczy w szafkach i wmawiałam sobie, że taki lęk jest normalny i z czasem minie. Ale zamiast lepiej było tylko gorzej. Gdy cokolwiek mnie zabolało, myślałam o przerzutach. Drżałam ze strachu przed każdym badaniem kontrolnym, a potem wizytą u onkologa. Wchodziłam do gabinetu, patrzyłam z niepokojem na twarz lekarza i zastanawiałam się, jakie ma dla mnie wieści. Popadłam w jakąś apatię, zniechęcenie Gdy słyszałam, że wszystko jest w najlepszym porządku, wpadałam w euforię. Ale już na parkingu lęk powracał. Pojawiała się myśl, że teraz jest dobrze, ale następnym razem będzie źle. Najgorzej było wtedy, gdy dowiadywałam się, że ktoś ze znajomych, kto wcześniej pokonał raka, ma właśnie nawrót lub zmarł. Oblewałam się wtedy zimnym potem i myślałam, że będę następna. Przed chorobą byłam bardzo towarzyska, aktywna, nastawiona na realizację marzeń. Wtedy popadłam w jakąś apatię, zniechęcenie. Nie myślałam o tym, co mogę zrobić, lecz o tym, czego nie zobaczę i nie doświadczę przez to, że rak zaatakuje i tym razem mnie pokona. W domu i w pracy robiłam to, co do mnie należało. Jakoś dawałam radę się zmobilizować. Ale poza tym na nic nie miałam chęci. Pamiętam, jak któregoś razu dałam się namówić na babskie ploteczki. Wyszłam w połowie spotkania. Nie mogłam znieść, że przyjaciółki paplają o ciuchach i kosmetykach, kiedy ja tu niemal stoję nad grobem. Byłam na nie zła. Wiem, że to głupie, bo przecież nawet nie wiedziały, co przeżywam, ale wtedy to właśnie czułam. Przez takie zachowanie wielu znajomych odsunęło się ode mnie. Nie rozumieli, dlaczego zamiast się uśmiechać, normalnie rozmawiać, siedzę z miną jak chmura gradowa. Zresztą nie tylko oni. Mąż i córka też nie mogli pojąć, dlaczego nie ma we mnie dawnego entuzjazmu i energii. Zbywałam ich, mówiłam, że jestem zmęczona, coś mi się nie udało w pracy, ktoś mi nadepnął na odcisk, a w środku wyłam z bezsilności. Byłam coraz bardziej zmęczona swoim stanem Czułam, że jeśli jakoś nie pokonam tego lęku, to zwariuję. W akcie rozpaczy postanowiłam pójść na spotkanie klubu amazonek. Już wcześniej lekarze mnie do tego zachęcali, ale nie chciałam o tym słyszeć. Nie miałam ochoty opowiadać jakimś obcym kobietom o tym, co przeżywam. Poza tym bałam się, że mnie wyśmieją. Tak, wyśmieją… Amazonki działające przy naszym szpitalu chwaliły się tym, że potrafią żyć normalnie, cieszyć się każdym dniem. A ja co? Obraz nędzy, rozpaczy i smutku. Kto by chciał gadać z takim słabeuszem i tchórzem? Wtedy jednak byłam tak zdesperowana, że poszłam. Przedstawiłam się, a potem usiadłam w kąciku i słuchałam, o czym rozmawiają. Nie mogłam uwierzyć, że niektóre, choć miały nawrót choroby lub właśnie skończyły leczenie po którymś tam nawrocie, śmiały się i gadały o zwyczajnych rzeczach. Gotowaniu, kosmetykach, ciuchach, planach wakacyjnych. W pewnym momencie nie wytrzymałam. – Jakim cudem możecie rozmawiać o takich błahostkach? Nie boicie się choroby? Nie myślicie, że ten przeklęty rak zniweczy wszystkie wasze marzenia i plany? – spytałam z pretensją. – Myślimy i się boimy. I pewnie tak będzie do końca życia – odparła jedna z nich, Agnieszka. – To jakim cudem możecie tak normalnie plotkować o jakichś głupotach?! – powtórzyłam. – Tak najkrócej? Bo zaakceptowałyśmy chorobę i oswoiłyśmy ten strach. Nie ma sensu wmawiać sobie, że raka nie było i nie wróci, bo to nieprawda. Lepiej powiedzieć sobie, że był, i obiecać, że jak znowu zaatakuje, to się z nim zawalczy. – E tam, to wcale nie jest takie proste… – A dlaczego? Przecież wcale nie jest źle. Wszystkie ciągle żyjemy, choć wielu z nas nie dawano większych szans. A jeśli tak, to rozsądek nakazuje, żeby z tego korzystać. Mam rację czy nie? – Agnieszka wpatrywała się we mnie. Dziewczyny bardzo mnie wsparły – Teoretycznie tak. Ale ja chyba nie dam rady. Za słaba jestem… – westchnęłam. – Ty? Za słaba? Chyba żartujesz! – zawołała. – Przetrwałaś operację, chemię i wszystkie związane z tym okropności. Jesteś silniejsza, niż myślisz. Musisz tylko w to uwierzyć. Pomożemy ci. Nikt nie zrozumie lepiej amazonki niż druga amazonka – uśmiechnęła się. Skłamałabym, mówiąc, że tamto spotkanie mnie uzdrowiło, że lęk minął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nic z tego. Wyszłam aż czerwona z… zazdrości. Też chciałam być taką optymistką, też chciałam korzystać z życia, z nadzieją patrzeć w przyszłość! I chyba właśnie ta zazdrość kazała mi przyjść na kolejne spotkanie. Zjawiłam się więc na drugim, trzecim, czwartym i wsiąkłam na dobre. Dziewczyny bardzo mnie wsparły. Przed nimi nie musiałam się wstydzić swojego strachu, bo wiedziałam, że kiedyś bały się tak samo jak ja. Dzięki ich pomocy oswoiłam swój lęk, nauczyłam się żyć chwilą i nie tracić czasu na martwienie się jutrem. Znowu spotykam się z przyjaciółmi, snuję plany na przyszłość. Ciągle czuję niepokój przed każdym badaniem lekarskim, ciągle drżę, gdy coś mnie zaboli, a w głowie pojawia się myśl, że to może przerzut. I myślę, że ten lęk będzie mi towarzyszył do końca życia. Ale ten strach już mnie nie paraliżuje… A to sukces, prawda? Czytaj także:„Chciałem zrobić koleżance przysługę i machnąłem jej dzieciaka. Oszukała mnie i bezczelnie wrobiła w pieluchy”„Przeprowadzka na wieś, miała ukoić moje zszargane nerwy. Jedyne, co mi przyniosła to stres, długi i komornika”„Miałam idealne życie. W domu czekał oddany mąż, a za rogiem gorący kochanek. Jednak zakazany owoc okazał się trucizną”

Wizerunki Czarnej Madonny znajdują się przede wszystkim na terenach zamieszkanych przez katolików. Rzeźby są w większości wykonane z drewna (rzadko spotyka się wykonane z kamienia), często są pokryte farbą. Wysokość rzeźb nie przekracza 75 cm, a ich powstanie datuje głównie się na XI-XV w.

BIAŁE I CZARNE. (1764.) Wszyscy, w prowincyi Kandahar [1], znają przygodę młodego Rustana. Był jedynym synem miejscowego mirzy; to coś tak jak u nas margrabia, albo baron u Niemców. Mirza, jego ojciec, posiadał ładny majątek. Młody Rustan miał się żenić z jakąś panienką czy mirzówną tej samej rangi. Obie rodziny pragnęły tego gorąco. Miał się stać pociechą rodziców, dać żonie szczęście i samemu znaleść je przy niej. Ale, na nieszczęście, ujrzał księżniczkę Kaszmiru na jarmarku w Kabul. Jestto jarmark o wiele bardziej uczęszczany niż jarmarki w Bassorze i Astrachanie; i oto dlaczego stary książę Kaszmiru przybył nań ze swoją córką. Stracił dwie najrzadsze sztuki ze swego skarbca: jedna, to dyament wielkości dużego palca; na dyamencie tym córka jego wyryta była z całym kunsztem który Hindusi posiadali wówczas i który się później zatracił; drugą był dziryt, który sam z siebie bieżał gdzie się chciało; co jest rzecz niezbyt nadzwyczajna u nas, ale była nadzwyczajna w Kaszmirze. Fakir Jego Wysokości skradł te dwa klejnoty i zaniósł je księżniczce. „Pilnuj troskliwie tych dwóch klejnotów, rzekł; los twój od tego zależy“. Odszedł, i odtąd już go nie widziano. Książę Kaszmiru, w rozpaczy, postanowił sprawdzić na jarmarku w Kabul; czy, wśród kupców ściągających tam ze wszystkich stron świata, nie znajdzie się taki, który znalazł jego broń i dyament. Zwykł był brać z sobą córkę w każdą podróż. Miała dyament dobrze schowany w zapasce; co się tyczy dzirytu, nie mogąc go tak dobrze ukryć, schowała go pilnie w Kaszmirze w wielkim chińskim kufrze. Rustan i ona ujrzeli się w Kabul; pokochali się z całą szczerością swego wieku, z całą namiętnością tamecznego klimatu. Jako zakład miłości, księżniczka dała mu swój dyament, kiedy zaś odjeżdżała, Rustan przyrzekł odwiedzić ją tajemnie w Kaszmirze. Młody mirza miał dwóch ulubieńców, którzy mu służyli za sekretarzy, koniuszych, marszałków dworu i pokojowców. Jeden nazywał się Topaz: był piękny, kształtny, biały jak Czerkieska, łagodny i usłużny jak Armeńczyk, roztropny jak Grek. Drugi zwał się Heban: był to bardzo ładny murzyn, żywszy, obrotniejszy niż Topaz: nic dlań nie było za trudne. Rustan zwierzył im swój zamiar. Topaz silił się go odwieść oględną perswazyą, jak sługa który nierad sprzeciwia się panu; przedstawiał mu wszelako wszystko na co się waży. Czy godzi się pogrążyć dwie rodziny w rozpaczy? wbijać nóż w serce rodziców? Zachwiał Rustana w zamyśle; ale Heban umocnił go i usunął wszystkie skrupuły. Młody człowiek nie miał pieniędzy na tak długą podróż; roztropny Topaz nie byłby mu się starał o pożyczkę; Heban zaradził na to. Ściągnął zręcznie dyament swego pana, kazał sporządzić zupełnie podobny który włożył go na miejsce tego, prawdziwy zaś dał w zastaw jakiemuś Ormianinowi, za kilka tysięcy rupii. Skoro młody margrabia miał rupie w kieszeni, wnet przygotowano wszystko do wyjazdu. Obarczono słonia pakunkami; oni siedli na konie. Topaz rzekł: „Pozwoliłem sobie odwodzić pana od zamiaru; ale, powiedziawszy swoje, winienem słuchać; jestem pańskim sługą, kocham pana, pójdę za panem na kraj świata. Ale poradzimy się w drodze wyroczni, która jest o dwie mile stąd“. Rustan zgodził się. Wyrocznia odpowiedziała: „Jeżeli pójdziesz na wschód, znajdziesz się na zachodzie“. Rustan zgoła nie rozumiał tej odpowiedzi. Topaz twierdził, że nie zawiera ona nic dobrego, Heban, zawsze usłużny, tłómaczył ją pomyślnie. Była jeszcze druga wyrocznia, w Kabul; udali się do niej. Wyrocznia odpowiedziała w te słowa: „Jeżeli posiędziesz, nie będziesz posiadał; jeśli będziesz zwycięzcą, nie zwyciężysz; jeśliś jest Rustanem, nie będziesz nim“. Ta wyrocznia zdała się jeszcze ciemniejsza od tamtej. „Uważaj panie, powiadał Topaz. — Nic się pan nie bój“, zapewniał Heban: i ten sługa, jak można się domyślać, miał zawsze słuszność w oczach pana, ile że podsycał jego żądzę i nadzieję. Opuściwszy Kabul, jechali wielkim lasem; siedli na trawie, aby się pokrzepić i popaść konie. Już miano zdjąć juki ze słonia, który niósł na grzbiecie obiad i nakrycie, kiedy się okazało że Topaz i Heban znikli z karawany. Wołają ich, las rozbrzmiewa imionami Hebana i Topaza. Służba szuka na wszystkie strony i napełnia las wołaniem: ani widu ani słychu. „Widzieliśmy, powiadają Rustanowi, jedynie sępa który bił się z orłem i wydzierał mu wszystkie pióra“. Opis tej walki obudził ciekawość Rustana; udał się pieszo we wskazane miejsce, nie ujrzał ani sępa ani orła, ale ujrzał swego słonia, jeszcze objuczonego tobołami, na którego nacierał wielki nosorożec. Jeden uderzał rogiem, drugi trąbą. Na widok Rustana, nosorożec ustąpił pola; odprowadzono do obozu słonia, ale okazało się że konie znikły. „Dziwne rzeczy zdarzają się w lesie w czasie podróży“, wykrzyknął Rustan. Służba rozglądała się wylękniona, pan zaś był w rozpaczy, iż stracił równocześnie konie, swego drogiego murzyna, i roztropnego Topaza, którego lubił zawsze, mimo że nigdy nie był jego zdania. Pocieszał się nadzieją, że znajdzie się niebawem u stóp księżniczki Kaszmiru, kiedy spotkał dużą zebrę, którą krzepki i groźny pachołek okładał rzęsiście kijem. Niemasz nic piękniejszego, rzadszego, chybszego w biegu nad taką zebrę. Na zdwojone ciosy gbura, zwierzę odpowiadało wierzganiem zdolnem wyrwać drzewo z korzeniem. Młody mirza wziął oczywiście stronę zebry, ile że było to śliczne bydlątko. Pachoł uciekł, mówiąc do osła: „Zapłacisz mi za to“. Czworonóg podziękował wybawcy w swoim języku, zbliżył się, dał się popieścić i odwzajemnił pieszczoty. Rustan, podjadłszy, siada na zebrę i wędruje do Kaszmiru, wraz ze sługami, którzy dążyli za nim, jedni pieszo, drudzy jadąc na słoniu. Zaledwie dosiadł zebry, zwierzę, zamiast dążyć drogą do Kaszmiru, nawróciło do Kabul. Daremnie jeździec ściąga cugle, zrywa, ściska kolana, bodzie ostrogą, zwalnia cugle, znów ciągnie, okłada trzciną z prawej i z lewej, uparte zwierzę biegnie wciąż do Kabul. Rustan poci się, miota, wpada w rozpacz, kiedy, naraz, spotyka handlarza wielbłądów, który powiada: „Widzę, że pan masz bardzo szkodliwego wierzchowca, który cię niesie gdzieindziej niż pragniesz; jeżeli mi ustąpisz tę zebrę, dam panu jednego z moich czterech wielbłądów do wyboru“. Rustan dziękuje Opatrzności, że mu zsyła tak korzystną zamianę. „Jakże się mylił Topaz, powiada, wróżąc że moja podróż będzie nieszczęśliwa“. Siada na najpiękniejszego wielbłąda, trzy inne dążą za nim; dogania swą karawanę w przeświadczeniu iż bieży prosto ku szczęściu. Ledwie ujechał jakie cztery mile perskie, zatrzymał go głęboki, szeroki i bystry potok, spadający ze skał białych od piany. Oba brzegi tworzyły strome przepaście, od których widoku wzrok się ćmił i serce mdlało. Żadnego sposobu aby przebyć potok, żadnej drogi na prawo ani na lewo. „Zaczynam się obawiać, rzekł Rustan, że Topaz słusznie ganił mą podróż i że źlem uczynił podejmując ją; gdyby chociaż był tutaj, mógłby mi dać jaką dobrą radę. Gdybym miał Hebana, pocieszyłby mnie, znalazłby jaki sposób, ale wszystkiego mi zbywa“. Pomięszanie małej gromadki zdwoiło jeszcze jego kłopot. Zapadła ciemna noc; spędzili ją na lamentach. Wreszcie, zmęczenie i przygnębienie uśpiły zakochanego wędrowca. Budzi się o świcie i widzi piękny marmurowy most rzucony z jednego brzegu na drugi. Wykrzykom, słowom zdumienia i radości nie było końca. „Czy podobna? czy to sen? co za cud! co za czasy! czy odważymy się przejechać!“ Cała gromadka klęka, to znów wstaje z klęczek, zbliża się do mostu, całuje ziemię, spogląda w niebo, wyciąga ręce, stawia nogę ze drżeniem, idzie, wraca, staje w zachwycie; a Rustan powtarza: „Tym razem, niebo mi sprzyja: Topaz plótł sam nie wie co; wyrocznie były życzliwe; Heban miał słuszność, ale czemu go tu niema! Ledwie gromadka przebyła strumień, most wali się do wody ze straszliwym hałasem. "Szczęście! szczęście! wykrzyknął Rustan; Bogu niech będzie chwała! niebo niech będzie błogosławione! nie chce abym wracał do ojczyzny, gdzie byłbym jedynie zwykłym szlachcicem; chce bym zaślubił przedmiot mej miłości: będę księciem Kaszmiru; w ten sposób, posiadając mą ukochaną, nie będę posiadał mego małego lenna w Kandaharze; będę Rustanem i nie będę, ponieważ zostanę wielkim władcą. Oto znaczna część wyroczni tłómaczy się jasno na mą korzyść; reszta wyłoży się tak samo. Szczęście, szczęście! Ale czemu Hebana niema przy mnie? żal mi go tysiąc razy więcej niż Topaza“. Przebył jeszcze kilka mil bardzo wesoło; ale na schyłku dnia, pasmo gór bardziej stromych niż mur forteczny a wyższych od wieży Babel gdyby była skończona, zamknęło zupełnie drogę wylękłej karawanie. Wszyscy krzyknęli: „Bóg chce abyśmy zginęli tutaj! Strzaskał most jedynie poto, aby nam odjąć wszelką nadzieję powrotu, wzniósł górę jedynie poto aby nam przeciąć wszelką drogę naprzód. O Rustanie, o nieszczęsny margrabio! nie ujrzymy nigdy Kaszmiru! nie wrócimy nigdy do ziem Kandaharu“. Piekący ból, głębokie przygnębienie, zajęły, w duszy Rustana, miejsce nieumiarkowanej radości i nadziei. Już nie tłómaczył sobie proroctw na swoją korzyść. „O nieba! o Boże miłosierny! czemuż straciłem mego druha Topaza“. Gdy wymawia te słowa, wydając głębokie westchnienia i lejąc łzy w otoczeniu zrozpaczonych sług, góra otwiera się nagle u samej podstawy: długi sklepiony korytarz, oświecony setką tysięcy pochodni, jawi się olśnionym oczom. Rustan wydaje okrzyk, ludzie jego padają na kolana, przeginają się ze zdumieniem wstecz, krzycząc: „Cud!“ i powiadając : „Rustan jest ulubieńcem Wisznu[2], ukochanym przez Brahmę, będzie panem świata“. Sam Rustan wierzył w to; był jak nieprzytomny, w głowie mu się kręciło. "Ach, Hebanie, mój drogi Hebanie, gdzieżeś jest? czemu nie jesteś świadkiem wszystkich tych cudów? w jaki sposób cię straciłem? Piękna księżniczko Kaszmiru, kiedyż ujrzę twoje wdzięki? Zapuszcza się ze służbą, słoniem, wielbłądami, w skalisty kurytarz; przebywszy go, znalazł się na łące usianej kwiatami, okolonej strumieniem: na kraju łąki widniały cieniste aleje ciągnące się w dal; na końcu tych alei, rzeka, wzdłuż której wznoszą się setki ślicznych domków wśród rozkosznych ogrodów. Rustan słyszy wszędzie dźwięki głosów, instrumentów; widzi pląsy, spieszy aby przebyć most rzucony przez rzekę, pyta pierwszego spotkanego człowieka co to za kraj. Zagadnięty odpowiada: Jesteś w krainie Kaszmiru; widzisz oto mieszkańców oddanych weselu i uciechom. Obchodzimy zaślubiny naszej pięknej księżniczki; wychodzi za pana Barbabu, któremu ojciec ją przyrzekł. Niech Bóg darzy ich wiecznotrwałem szczęściem!“ Na te słowa, Rustan padł zemdlony; szlachcic kaszmirski myślał że cierpi na wielką chorobę; kazał go zanieść do swego domu, gdzie Rustan długo leżał bez zmysłów. Posłano po dwóch najbieglejszych lekarzy: zmacali puls chorego, który, odzyskawszy nieco przytomności, szlochał, przewracał oczyma i wołał co chwilę: „Topazie! Topazie! jakżeś miał słuszność!“ Jeden z lekarzy rzekł do kaszmirskiego szlachcica: „Poznaję z akcentu, że ten młodzieniec jest z Kandahar; klimat tego kraju nie służy mu, trzeba go odesłać do domu. Widzę z jego oczu że oszalał; powierzcie mi go, odwiozę go do ojczyzny i uleczę go“. Drugi lekarz twierdził, że jest chory tylko ze zgryzoty; że trzeba go zawieść na wesele księżniczki i dać mu się wytańczyć. Podczas gdy się naradzali, chory odzyskał siły. Odprawiono lekarzy i Rustan został sam z gospodarzem. „Panie, rzekł, daruj żem zemdlał w twojej obecności; wiem że to niegrzecznie; błagam, zechciej pan przyjąć mego słonia w odpłatę względów którymi mnie zaszczyciłeś“. Opowiedział następnie wszystkie swe przygody, nie wspominając wszelako nic o celu podróży. „Ale, w imię Wisznu i Bramy, rzekł, powiedz mi, kto jest ów szczęsny Barbabu, który zaślubia księżniczkę, czemu ojciec jej wybrał go za zięcia i czemu księżniczka przyjęła go za małżonka? — Cudzoziemcze, rzekł mieszkaniec Kaszmiru, księżniczka zgoła nie przyjęła Barbabu; przeciwnie, zalewa się łzami, podczas gdy cały kraj święci jej zaślubiny; zamknęła się w wieży i nie chce zgoła widzieć zabaw które dla niej zgotowano“. Słysząc te słowa, Rustan uczuł że życie mu wraca; świeże kolory, które spłoszyła boleść, wystąpiły znów na twarz. „Powiedz mi, proszę, panie, czemu książę Kaszmiru upiera się aby wydać córkę za jakiegoś Barbabu, skoro ona go nie chce? — Oto czemu, odparł gospodarz. Czy wiadomo ci, że nasz dostojny książę zgubił wielki dyament oraz dziryt, na których mu bardzo zależało? — Wiem, oczywiście, rzekł Rustan. — Dowiedz się tedy, że nasz książę, w rozpaczy iż nie ma żadnej wieści o swoich klejnotach, naszukawszy się ich długo po całej ziemi, przyrzekł córkę temu, kto mu odniesie jeden lub drugi. Przybył więc Barbabu, niosąc dyament, i jutro ma zaślubić księżniczkę“. Rustan zbladł, wyjąkał podziękowanie, pożegnał gospodarza, i pomknął na dromaderze do stolicy, gdzie miała się odbyć uroczystość. Przybywa do pałacu, powiada że ma ważne rzeczy do zwierzenia, prosi o posłuchanie. Odpowiadają mu, że książę zajęty przygotowaniami do wesela. „Właśnie dlatego, odpowiada, chcę z nim mówić“. Najjaśniejszy, mówi, niechaj Bóg wieńczy wszystkie twoje dni chwałą i wspaniałością! zięć twój jest hultajem. — Jakto hultajem! Jak śmiesz? Czy tak mówi się do księcia Kaszmiru o zięciu z jego wyboru? — Tak, hultajem, odparł Rustan, i aby tego dowieść Waszej Dostojności, oto twój dyament. Książę, zdumiony, porównuje oba dyamenty, że zaś nie znał się na tem ani trochę, nie mógł powiedzieć który jest prawdziwy. „Oto dwa dyamenty, rzekł; a mam tylko jedną córkę; jestem w straszliwym kłopocie“. Kazał wezwać Barbabu i spytał czy go nie oszukał. Barbabu przysiągł, że kupił dyament od Ormianina; drugi zalotnik nie powiedział od kogo ma swój, ale ofiarował próbę: mianowicie, aby Jego Dostojność pozwoliła mu bić się natychmiast z rywalem. „To nie dość, panie, że twój zięć dał dyament, trzeba także aby dał dowody męstwa: czy nie uważasz za właściwe, aby ten który zabije drugiego zaślubił księżniczkę? — Bardzo właściwe, odparł książę: to będzie bardzo ładne widowisko dla Dworu; bijcież się prędko; zwycięzca weźmie zbroję zwyciężonego, wedle zwyczajów kaszmirskich, i zaślubi moją córkę“. Natychmiast dwaj pretendenci zeszli na dziedziniec. Na schodach była sroka i kruk. Kruk krzyczał: „Bij się, bij się“; sroka: „nie bij się, nie bij się“. Rozśmieszyło to księcia; dwaj rywale ledwie zwrócili na to uwagę: rozpoczęli walkę; wszyscy dworzanie otoczyli ich kołem. Księżniczka, wciąż siedząc w wieży, nie chciała być świadkiem widowiska; nie domyślała się zgoła że jej ukochany jest w Kaszmirze, miała zaś taki wstręt do Barbabu że nie chciała nic widzieć. Walka odbyła się po wszelkiej formie; Barbabu padł trupem, czem lud był zachwycony, ponieważ Barbabu był brzydki, a Rustan bardzo ładny; oto co, prawie zawsze, rozstrzyga o sympatyi ludu. Zwycięzca oblókł drucianą koszulkę, szarfę i kask zwyciężonego, i udał się, w otoczeniu całego dworu, przy dźwięku trąb, pod okna księżniczki. Wszystko krzyczy: „Piękna księżniczko, przyjdź zobaczyć swego pięknego małżonka, który zabił szpetnego rywala“; panny dworskie powtarzają te słowa. Księżniczka wyjrzała, na nieszczęście, oknem: widząc zbroję człowieka którego nienawidziła, pobiegła zrozpaczona do chińskiego kufra i dobyła nieszczęsny dziryt, który przeszył jej drogiego Rustana zmacawszy spojenie zbroi. Wydał krzyk; na ten krzyk, księżniczka poznała głos swego nieszczęśliwego kochanka. Zbiega z rozwianym włosem, mając śmierć w oczach i w sercu. Rustan padł już skrwawiony w ramiona jej ojca. Widzi go: o chwilo, o widoku! o poznanie którego bólu, tkliwości i grozy niepodobna wysłowić. Rzuca się nań, ściska: „Przyjmujesz, mówi, pierwszy i ostatni pocałunek swej kochanki i morderczyni“. Wyciąga grot z rany, wbija go sobie w serce i umiera na ciele ubóstwianego. Ojciec, przerażony, oszalały, gotów umrzeć wraz z nią, daremnie sili się przywołać córkę do życia: już zgasła. Przeklina ten nieszczęsny grot, kruszy go na kawałki, rzuca precz od siebie dwa złowrogie djamenty. Gdy dwór gotuje pogrzeb księżniczki zamiast wesela, on każe przenieść do pałacu zakrwawionego Rustana, w którym tli jeszcze resztka życia. Niosą go do łóżka. Pierwsza rzecz, którą widzi po dwóch stronach tego śmiertelnego łoża, to Topaz i Heban. Zdumienie wróciło mu nieco sił. „Ach, okrutni, mówi, czemuście mnie opuścili? Może księżniczka żyłaby jeszcze, gdybyście byli koło nieszczęsnego Rustana. — Nie opuściłem cię, panie, ani na chwilę, rzekł Topaz. — Byłem wciąż przy tobie, rzekł Heban. — Co mówicie? czemu urągacie moim ostatnim chwilom, odparł Rustan mdlejącym głosem. — Możesz mi wierzyć, panie, rzekł Topaz; wiesz że nigdy nie pochwalałem tej nieszczęsnej podróży, której straszliwe skutki przewidywałem; to ja bylem orłem, który walczył z sępem i któremu sęp wydarł pióra; byłem słoniem, który unosił toboły aby cię zmusić do powrotu; byłem zebrą która cię niosła wbrew twej woli do domu ojca; to ja zbłąkałem twoje konie; to ja uczyniłem strumień który ci bronił przejścia; ja wzniosłem górę która ci zamykała tak opłakaną drogę; ja byłem lekarzem, który ci radził ojczysty klimat; byłem sroką, która krzyczała abyś się nie bił. — A ja, rzekł Heban, byłem sępem który wydarł pióra orłowi; nosorożcem który rogiem nacierał na słonia; pastuchem który bił zebrę; kupcem, który ci ofiarował wielbłądy iżbyś biegł ku swej zgubie; ja zbudowałem most przez który przejechałeś; wykopałem korytarz którym przebyłeś górę; byłem lekarzem który cię zachęcał do wstania; krukiem który krzyczał abyś się bił. — Niestety! przypomnij sobie wróżby, rzekł Topaz: Jeżeli pójdziesz na wschód, znajdziesz się na zachodzie. — Tak, rzekł Heban, grzebią tutaj zmarłych z twarzą obróconą na zachód: wyrocznia była jasna, czemuś jej nie zrozumiał? Posiadałeś i nie posiadałeś: miałeś bowiem dyament, ale był fałszywy, i ty o tem nie wiedziałeś; jesteś Rustanem i przestajesz nim być; wszystko się spełniło. Gdy tak mówił, cztery białe skrzydła okryły ciało Topaza, a cztery czarne skrzydła ciało Hebana. „Co widzę? wykrzyknął Rustan. Topaz i Heban odpowiedzieli razem: „Widzisz swoje dwa duchy. — Moi panowie, rzekł nieszczęśliwy Rustan, pocoście wy się mięszali? i poco dwa duchy na jednego biednego człowieka? — Takie prawo, rzekł Topaz: każdy człowiek ma dwa duchy; Platon powiedział to pierwszy, a wielu innych powtórzyło za nim. Widzisz, że to rzetelna prawda: ja, jak mnie tu oglądasz, jestem twoim dobrym duchem, a mojem zadaniem było czuwać przy tobie aż do ostatniej chwili twego życia; wypełniłem to wiernie. — Ale, rzekł umierający, jeżeli twojem zadaniem było mi służyć, w takim razie muszę być przyrody o wiele wyższej niż twoja? a przytem, jak śmiesz nazywać się moim dobrym duchem, skoro mi pozwoliłeś błądzić we wszystkiem co podjąłem, i skoro mi pozwalasz nędznie umrzeć wraz z mą ukochaną? — Niestety! to był twój los, rzekł Topaz. — Jeżeli los robi wszystko, rzekł umierający, na cóż zda się dobry duch? A ty, Hebanie, z twemi czarnemi skrzydłami, ty jesteś zapewne moim złym duchem? — Rzekłeś, odparł Heban. — Byłeś zatem także złym duchem księżniczki? — Nie, ona miała swego, a ja go dzielnie wspomagałem. — Ach, przeklęty Hebanie, skoro jesteś tak zły, nie należysz tedy do tego samego pana co Topaz? utworzyły was dwie różne zasady, z których jedna jest dobra a druga zła ze swej istoty? — To nie jest konieczny wniosek, rzekł Heban, ale jest to, bądź co bądź, wielka trudność. — Niepodobna, podjął umierający, aby dobrotliwa istota stworzyła tak złowrogiego ducha. — Podobna czy nie podobna, odparł Heban, tak jest jak mówię. — Ach, rzekł Topaz, mój biedaku, czy nie widzisz że ten ladaco umyślnie cię jeszcze drażni, aby wzmóc twoją gorączkę i przyspieszyć chwilę śmierci? — Daj mi pokój, tyle mi wart on co ty, rzekł Rustan; on przyznaje bodaj że chciał mego zła, a ty, któryś mnie niby bronił, nie zdałeś mi się na nic. — Bardzo mnie to smuci, rzekł dobry duch. — I mnie także, odparł umierający; jest w tem coś, czego nie rozumiem. — Ani ja, rzekł biedny dobry duch. — Dowiem się tego za chwilę, rzekł Rustan. — Hm, to się pokaże“, rzekł Topaz. Wówczas, wszystko znikło. Rustan znalazł się w domu ojca, którego nie opuszczał, i w łóżku gdzie spał od godziny. Budzi się wskok, cały w pocie, oszołomiony, obmacuje się, woła, krzyczy, dzwoni. Sługa jego Topaz nadbiega w mycce nocnej, ziewając: „Czym umarł? czy żyję? wykrzyknął Rustan; czy piękna księżniczka Kaszmiru wyliże się?.. — Pan widzę śni? odparł spokojnie Topaz. — Ach! wykrzyknął Rustan, cóż się tedy stało z tym niegodziwym Hebanem, wraz z jego czterema czarnemi skrzydłami? to on mnie zgładził tak okrutną śmiercią. — Panie, słyszałem na górze jak chrapie; mam go zawołać? — Zbrodniarz! już całe pół roku mnie prześladuje; to on mnie zawiódł na ten nieszczęsny jarmark w Kabul; on ściągnął djament, który mi dała księżniczka; on jest jedyną przyczyną mej podróży, śmierci księżniczki i ciosu dzirytem od którego umieram w kwiecie wieku. — Niech się pan uspokoi, rzekł Topaz; nigdy pan nie był w Kabul; niema żadnej księżniczki Kaszmiru; ojciec jej miał tylko dwóch chłopców, którzy obecnie chodzą do szkół. Nie miał pan nigdy djamentu; księżniczka nie mogła umrzeć, skoro się nie urodziła, a pan jesteś zdrów jak ryba. — Jakto! więc to nieprawda, żeś mnie gotował na śmierć w łóżku księcia Kaszmiru? Nie przyznałeś mi się, że, aby mnie chronić od tylu nieszczęść, byłeś kolejno orłem, słoniem, żabą, lekarzem i sroką? — Panie, śniło się panu to wszystko: myśli nasze tak samo nie zależą od nas we śnie jak na jawie. Bóg chciał, aby ten ciąg myśli przeszedł panu przez głowę, zapewne aby panu dać jakąś naukę, z której pan skorzysta. — Drwisz sobie ze mnie, rzekł Rustan; jakże ja długo spałem? — Niespełna godzinę, panie. — Zatem, przeklęty mędrku, jakże chcesz, abym, w ciągu godziny, był na jarmarku w Kabul przed pół rokiem, abym wrócił stamtąd, odbył podróż do Kaszmiru; abyśmy wszyscy pomarli, Barbabu, księżniczka i ja? — Panie, nic łatwiejszego i nic pospolitszego: mogłeś pan doskonale objechać świat i mieć o wiele więcej przygód w o wiele krótszym czasie. Czy nie prawdą jest, że możesz pan, w ciągu niewielu godzin, przeczytać skróconą historyę Persyi, napisaną przez Zoroastra? a mimo to ten skrót obejmuje ośmset tysięcy lat. Wszystkie te wydarzenia przesuwają przed pańskiemi oczyma, jedno po drugim, w ciągu godziny. Owóż, przyzna mi pan, że równie łatwo jest Bramie ścisnąć je na przestrzeni godziny, co rozciągnąć je na przestrzeni ośmiuset tysięcy lat: to zupełnie jedno i to samo. Wyobraź sobie, że czas obraca się na kole, którego średnica jest nieskończona; pod tem olbrzymiem kołem znajduje się nieliczna mnogość kół, jedno w drugiem; kółko w środku jest niedostrzegalne i spełnia nieskończoną ilość obrotów ściśle w tym czasie w którym wielkie koło dokonuje jednego. Jasnem jest, iż wszystkie wypadki; od początku świata aż do jego końca, mogą zdarzyć się kolejno w krótszym o wiele czasie, niż stotysięczna część sekundy, i można nawet powiedzieć że tak się dzieje. — Nic nie rozumiem, rzekł Rustan. — Jeżeli pan chce, rzekł Topaz, mam papugę, która to panu z łatwością wytłómaczy. Urodziła się na jakiś czas przed potopem; była w arce; dużo widziała; mimo to ma dopiero półtora roku i opowie panu swoją historyę, to bardzo zajmujące. — Idź prędko po tę papugę, rzekł Rustan; zabawi mnie chwilę, póki nie zasnę. — Jest u mojej siostry, zakonnicy, odparł Topaz; pójdę po nią. Ubawi pana; ma dobrą pamięć, opowiada poprostu, bez ciągłego silenia się na dowcip i bez frazesów. — Doskonale, rzekł Rustan; właśnie tak lubię aby mi opowiadano“. Przyprowadzono papugę, która zaczęła tak: N. B. Panna Katarzyna Vadé nie mogła odnaleźć opowiadania papugi w tece swego zmarłego krewniaka Antoniego Vadé, autora tej powiastki. Wielka to szkoda, zważywszy czasy w których żyła ta papuga. (Przypisek Woltera.) (Wolter ogłaszał wiele utworów pod nazwiskiem Wilhelma lub Antoniego Vadé.)
Wyjaśnij sens wiersza Juliana Tuwima ,,Zapach szczęścia``: Wtedy paloną kawą pachniało w kredensie, A zimne, świeże mleko, jak lody, wanilią. Kiedy się, mrużąc oczy, orzeszynę trzęsie, Po gałęziach w olśnieniu pędzi liści milion. Żywiołem zachłyśnięty, zziajany w rozpędzie, Ileś pokrzyw posiekał, ile traw stratował!
Współczesne związki i "Black Mirror". Choć w takim zestawie można się spodziewać absolutnie wszystkiego, Charlie Brooker i tak zdołał nas zaskoczyć w sposób, jakiego nie mógł przewidzieć nikt. Spoilery! Świat, w którym "idealni" partnerzy są dobierani na podstawie setek danych analizowanych przez coraz bardziej skomplikowane algorytmy, to żadna odległa przyszłość. Raczej teraźniejszość, którą Charlie Brooker oczywiście odpowiednio zniekształcił, tworząc specyficzną historię miłosną. Tradycyjną, bo znów mamy parę zakochanych w sobie po uszy od pierwszego wejrzenia młodych ludzi, którym na drodze do szczęścia staje szereg przeciwności. Zarazem jednak modernistyczną, bo przeszkodą w ich uczuciu nie są ani rodzice, ani dystans geograficzny, ani żadne inne, przyziemne problemy. Oni muszą zmierzyć się ze sprzeciwem ze strony algorytmu. A konkretnie rzecz biorąc systemu, którego nasi bohaterowie, Amy (Georgina Campbell z "Broadchurch") i Frank (Joe Cole z "Peaky Blinders") są częściami. Jak to dokładnie działa, co właściwie stało się ze światem zewnętrznym i dlaczego tłum młodych ludzi jest zamkniętych w ograniczonej wysokim murem przestrzeni, w której jedynym celem ich życia jest znalezienie tej jednej, właściwej osoby, kompletnie twórców (reżyserem odcinka jest Tim Van Patten) nie interesuje. I muszę przyznać, że mnie też jakoś szczególnie nie ciekawiło. Taka koncepcja, w porządku. Dopóki główną historię śledziłem z zainteresowaniem, szczegóły nie miały wielkiego znaczenia, nawet gdy były raczej niepokojące. W końcu w jakim świecie randkujących ludzi pilnują uzbrojeni w paralizatory ochroniarze? Ale mniejsza z tym, uznałem, że w końcu zostanie nam to wyjaśnione, a na razie lepiej skupić się na tym, co mamy przed oczami. Tam natomiast rozgrywał się jeden z najsłodszych romansów świata. Taki, w którym choć partnerzy są początkowo speszeni i niepewni, od razu widać, że coś ich ku sobie ciągnie. Zamiast seksu na pierwszej randce trzymanie się za ręce w łóżku? Tak, to zdecydowanie miłość. Szkoda tylko, że ograniczona do 12 godzin. Bo nie wspomniałem o jeszcze jednej istotnej informacji na temat systemu, który nie tylko dobiera pasujące do siebie osoby, ale jeszcze ustala bardzo konkretny i zróżnicowany termin, w jakim ich związek dobiegnie końca. Wszystko oczywiście po to, by jak najlepiej poznać danego użytkownika, zebrać informacje na temat jego zachowania w konkretnych sytuacjach i ostatecznie dobrać do niego perfekcyjne dopasowanie, które żadnych terminów nie będzie już potrzebowało. Po co, skoro zostali dobrani ze stuprocentową trafnością? Pytacie, jak to właściwie działa? "Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu" – odpowiada wirtualny trener, z którym nie rozstaje się żadne z bohaterów. System wie, co robi, ty możesz się tylko podporządkować i trwać przez rok w związku, który już na początku był tragiczny, a potem tylko testował twoją wytrzymałość. Ewentualnie kilka miesięcy w takim, który wydawał się perfekcyjny, bo zawierał partnera o twarzy George'a Blagdena ("Wersal"), ale jakoś się wypalił. A potem dziesiątkach pomniejszych, na które z czasem przestajesz już w jakikolwiek sposób reagować, chcąc nie chcąc poddając się woli systemu. I właśnie wtedy nasi bohaterowie dostali jeszcze jedną szansę. Ponowne dopasowanie, przy którym podjęli wspólną decyzję o niepatrzeniu na termin i pełnej (na ile to tutaj możliwe) spontaniczności. Lepiej być nie mogło – uczucie kwitło, tym razem już skonsumowane, były wspólne rozmowy, puszczanie kaczek na wodzie, życie bez żadnych trosk. Do czasu. Jeden błąd i wszystko posypało się niczym domek z kart. Ale bez obaw! System zmierzy twoją reakcję na bolesne rozstanie, by w przyszłości pomóc ci jeszcze lepiej. Przecież wszystko dzieje się z jakiegoś powodu. Twoje cierpienie także. W tym momencie zostaliśmy już postawieni wobec doskonale znanej sytuacji z dwójką zakochanych w opozycji do całego świata. Świata, który mówi im, żeby zapomnieli, obiecując w zamian związki idealne, ale ich serca krzyczą coś innego, gotowe na każde poświęcenie, byle tylko wrócić do tej drugiej osoby. Nawet bunt przeciwko całej rzeczywistości. Podważenie realiów świata, których wcześniej nie przyszło ci do głowy kwestionować. Ucieczkę do jego granic i przejście w nieznane, niczym bohater "Truman Show". Sami przeciwko wszystkim, czyż to nie piękne? Piękne, poruszające i szczerze emocjonujące, bo kibicowanie Frankowi i Amy w ich zmaganiach było rzeczą zupełnie naturalną. Kto nie chciałby osobiście przeżyć takiego scenariusza? Miłość od pierwszego wejrzenia, chwila szczęścia, bolesne rozstanie, uświadomienie sobie, że straciło się coś idealnego, a wreszcie wspólny bunt. Bajka. Nic dziwnego, że właśnie taką, zakończoną szczęśliwie symulację uznano za podstawę perfekcyjnego związku. A gdy na 1000 z nich 998 zakończyło się dokładnie takim sukcesem, to już spokojnie można spojrzeć w twarz prawdziwej Amy i prawdziwego Franka, stwierdzając, że mają 99,8% szans na miłość. I nawet nie muszą się buntować! Twist, jaki zafundował nam Charlie Brooker w "Hang the DJ", jest jednocześnie bardzo w jego stylu, jaki i nieco się od niego różni. Wywraca do góry nogami wszystko, co tej pory myśleliśmy o odcinku, ale nie po to, by pogrążyć nas w czarnej rozpaczy i okrutnie wyśmiać naiwne myślenie, a raczej dać delikatnego kuksańca i z uśmiechem oznajmić, że takie historie ładnie wyglądają na ekranie, ale najwyższa pora zejść na ziemię, marzyciele. Brutalnie burzy iluzję perfekcyjnej historii miłosnej, jaką zdążyliśmy już sobie stworzyć, ale jednocześnie rozpoczyna nową, która ma bardziej realistyczne podstawy. Tak jak utwór The Smiths, od którego odcinek wziął swój tytuł, oznajmiał, że współczesna muzyka nie mówi nic o ich życiu, tak samo fantazyjny romans wirtualnych Franka i Amy z pewnością nie będzie przypominał ich związku w prawdziwym świecie. Daje mu jednak pieczołowicie wyliczone i oparte na tysiącach zmiennych podstawy, by sądzić, że choć unikną romantycznego buntu, będą do siebie świetnie pasować. Mało? I tak, i nie. Przyznam szczerze, że im dłużej myślę o "Hang the DJ" i jego konkluzji, tym większe ogarniają mnie wątpliwości. Po pierwszym seansie nie miałem absolutnie żadnych – piękna, przewrotna historia, słodko-gorzka, ale z umiarem, w gruncie rzeczy nawet podnosząca na duchu. I w sumie trudno się z tym nie zgodzić, lecz jest w tym odcinku coś więcej, niż tylko słodki romans z twistem. Bo rzucając w nas finałowym zwrotem akcji, twórca jednocześnie podważa wcześniej postawione tezy. Choćby tę o miłości od pierwszego wejrzenia. Czy można o takiej mówić, jeśli dotyczy jednostek w precyzyjnie skonstruowanym systemie, który wcześniej ją zaplanował, a potem tylko porównywał efekty przy różnych zmiennych? Czy takie uczucie w ogóle istnieje, jeśli o decyduje o nim procentowa wartość podana przez aplikację? Długie spojrzenie, jakim obdarzają się na koniec prawdziwi Frank i Amy, pozwala sądzić, że tak, jednak rodzi dalsze pytania. Na czele z tym, czym jest miłość, jeśli cyfrowy mechanizm pojął ją tak dobrze, że tworzy niemal stuprocentowe dopasowania? "Hang the DJ" bez wątpienia ma szczęśliwe zakończenie, ale nie brakuje mu także wiszącego nad nim cienia w postaci świata, w którym nawet uczucia dają się opisać w postaci cyferek, danych i zmiennych. Jasne, jak na "Black Mirror" jest to bardzo optymistyczny motyw, zwłaszcza gdy spojrzymy na niego pod takim kątem, że technologia została tu użyta jako środek do rozwinięcia podstawowych ludzkich emocji. Możemy przecież założyć sytuację, że bez aplikacji Frank i Amy minęliby się bez słowa, a tak być może znaleźli swoją drugą połówkę. Co tu krytykować? Niby nic, a jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wybrzmiewa tu również jakaś gorzka nuta. Miłość od pierwszego wejrzenia? Nie, takie rzeczy tylko w wirtualnej rzeczywistości. W tej prawdziwej nie ma miejsca na zwykłe poznanie, błędy, porażki czy spontaniczność. Oczekujemy rezultatów, najlepiej szybkich i niepozostawiających żadnych wątpliwości – ma być lekko, łatwo i przyjemnie. Jeśli skończy się wielkim uczuciem i szczęściem to świetnie, ale czy przy tym nie będzie również odrobinę niekompletne? Płynący z "Hang the DJ" wniosek jest rzeczywiście słodko-gorzki. Miłość jest możliwa, a idealni partnerzy są wśród nas, jednak w ich znalezieniu i odkryciu tego uczucia potrzebujemy pomocy. O ile wielka miłość i pokrewne dusze nadal istnieją, o tyle piękne, romantyczne historie to już przeszłość zachodząca raczej pod kategorię naiwnych fantazji. Tego typu rozmyślania nie mogą rzecz jasna zmienić faktu, że "Hang the DJ" to odcinek optymistyczny, wciągający i zakończony happy endem, po którym musiałem się uśmiechnąć. Historia dwójki kochanków pokonujących nieludzki system urzeka wykonaniem, lekkością, chemią pomiędzy parą głównych bohaterów i błyskotliwymi dialogami. Bawi, angażuje i porusza lepiej niż 99,8% współczesnych komedii romantycznych, a że na końcu zostawia z dręczącą nutą wątpliwości? Bez niej "Black Mirror" nie byłoby sobą. Black Mirror, Black Mirror sezon 4, Black Mirror sezon 4 recenzja, Black Mirror: Hang the DJ, Black Mirror: Hang the DJ recenzja, Charlie Brooker, Czarne lustro, Czarne lustro sezon 4, Czarne lustro sezon 4 recenzja, Czarne lustro: Hang the DJ, Czarne lustro: Hang the DJ recenzja, Georgina Campbell, Joe Cole, seriale, seriale Netflix, seriale science fiction Odpowiedź. 1 osoba uznała to za pomocne. juloxx1234. report flag outlined. Obrócić coś w popiół - Zburzyć coś, Lec w gruzach - pogrążyć się. Popaść w ruinie - być załamanym. Prezent dla kobiety. Moje ulubione rzeczy i osobista lista marzeń. W zeszłym roku przygotowałam bardzo obszerny wpis z listą ponad 100 pięknych i praktycznych rzeczy, z których większość towarzyszy nam na co dzień i które mogą być dobrymi pomysłami na prezent dla bliskich, albo dla siebie. Artykuł znajdziecie pod tym linkiem – Pomysły na prezent dla niej i dla niego. Wciąż jest aktualny, większość z tych rzeczy posiadam, używam i cały czas polecam. Tym razem lista będzie trochę krótsza. Zebrałam trochę swoich osobistych marzeń i trochę rzeczy, które kupiłam, albo dostałam w ciągu ostatniego roku i które uważam za warte polecenia. Znajdziecie tu sporo inspiracji książkowych, odzieżowych, wiele produktów polskich marek i odrobinę inspiracji portugalskich. (więcej…) Książkowe podsumowanie roku 2018. Ponad 50 tytułów, krótkie subiektywne recenzje. Pamiętacie tytuł książki, od której zaczęła się Wasza przygoda z czytaniem? Ja pamiętam doskonale, mimo, że minęło ponad 20 lat. Książka, która nie była lekturą, którą wybrałam sobie sama w bibliotece i przeczytałam z własnej woli była „Laura i tajemnica różowego pokoju” Jaquesa Delval. Od tej pozycji zaczęła się moja miłość do czytania. I chyba nie mogło być inaczej, skoro w tytule znalazło się słowo „tajemnica” i „różowy” 😉 Od wielu lat robię listy przeczytanych książek w danym roku, nie wiem dlaczego, nie pytajcie. Tym razem jednak postanowiłam się taką listą z Wami podzielić, czyli nareszcie odnalazłam sens tego działania 😉 Większość z tych tytułów jest wartych polecenia. W tym roku czytałam lekkie pozycje, takie, które pozwalały się odprężyć i na chwilę stracić kontakt z rzeczywistością. Często zarywałam noce, bo były tak wciągające, że nie można się było od nich oderwać. Znajdziecie tu listę ponad 50 książek, głównie kryminałów, ale i książek obyczajowych, poradników i przewodników. (więcej…) 10 pomysłów na wykorzystanie długich jesiennych i zimowów wieczorów Jesień, a szczególnie listopad, to chyba najbardziej depresyjny okres w roku. Lato się kończy, a wizja wiosny i następnych ciepłych dni jest tak bardzo odległa. Wydawałoby się, że nic tylko pogrążyć się w rozpaczy. Nie jest to jednak najlepsze rozwiązanie 😉 Lepszym sposobem jest po prostu polubienie tego okresu w roku. Przedstawiam Wam dziś moją listę top 10 jesiennych umilaczy. (więcej…) Subiektywna lista 10 najlepszych autorów kryminałów Coraz krótsze dni, długie wieczory i chłód, który nie zachęca do wychodzenia z domu wiążą się u mnie z jednym – jesienią i zimą jeszcze częściej sięgam po książki. Jeszcze częściej, to znaczy, że nie ma dnia bez przeczytania choćby jednego rozdziału przed snem. Kocham czytać od dnia, kiedy się tego nauczyłam. A moja miłość do kryminałów zaczęła się kiedy mama pierwszy raz zaprowadziła mnie do biblioteki. Pani jakimś cudem odgadła, że moim marzeniem jest zostanie detektywem (do tej pory niestety niespełnione ;)) i dała mi na start książkę Hitchcocka „Tajemnica jąkającej się papugi”. Ach, co to była za książka. Po części dzięki niej moja miłość do kryminałów trwa po dziś dzień. Poniżej przedstawiam Wam moją subiektywną listę najlepszych autorów kryminałów, od których książek nie potrafiłam się oderwać. Kolejność, poza pierwszą pozycją jest przypadkowa. (więcej…) . 376 80 449 13 280 315 408 64

co to znaczy pogrążyć się w czarnej rozpaczy